W sumie 3h drogi w gorącym busiku bez klimatyzacji wymęczyły wszystkich. Nic nie dała krótka przerwa w połowie, w przydrożnym zajeździe z hamakami.

Ponieważ był to początek dnia, wszystkie łódki były zacumowane w porcie. Weszliśmy do jednej z nich, która miała nas zabrać na Dragon Island, gdzie znajdowała się manufaktura cukierków kokosowych. Jak tłumaczył przewodnik - najpierw z kokosa uzyskuje się olej za pomocą prasy. Olej razem z miąższem kokosowym przez długi czas gotuje się w wielkim garnku aż będzie miał konsystencję bardzo zwartej masy. Po ostudzeniu kobiety przy długim stole dzielą masę na mniejsze części - karmelki i zawijają je w papier ryżowy i w papierek cukierkowy.
"Enjoy coconut candy!" - tak za każdym razem mówił przewodnik, po wytłumaczeniu kolejnego etapu produkcji karmelków.
Po zdradzeniu sekretów produkcji coconut candies, czekał na nas lunch (mówiąc szczerze dość mało wyszukany - ryż z mięsem i warzywami). Ale! nie liczy się tu akurat jedzenie ale towarzystwo! Naszymi pierwszymi znajomymi z podróży po Wietnamie zostali Josh (USA) i Marelly (Izrael). Oboje samotnie podróżują po Azji południowo-wschodniej i tak jak my planują jechać dalej na północ w stronę Hanoi. Niesamowicie pozytywni ludzie!
Następnie popłynęliśmy na Unicorn Island spróbować tradycyjnej zielonej herbaty z miodem i specjalnym cukrem. Dawno nie piłam niczego tak dobrego!
Dalszy etap wycieczki to płynięcie łódką wśród wynurzających się z wody palm i innych roślin. Już we czwórkę wsiedliśmy do drewnianej łupiny, którą kierowała około 55-letnia wietnamka. Serdecznie się uśmiechała i bardzo cieszyła, że wiezie ze sobą tak młodych ludzi jak my. Gdy usłyszała, że my dwie z Dominiką jesteśmy z Ba Lan (Polski) szeroko się uśmiechnęła, bo wiedziała gdzie to jest! [btw. jak to możliwe, że biedni ludzie z Azji wiedzą gdzie znajduje się Polska, a "wykształceni" Amerykanie nie?]
Wyjście z drewnianego środka transportu było dość ryzykowne i groziło wpadnięciem do wody. Ale po pokonaniu przeszkody czekał na nas poczęstunek składający się z zielonej herbaty i owoców : liczi, mango i ananasa. Obok leżała dziwna czerwona przyprawa - chilli z solą. W połączeniu ze słodkim i niezwykle świeżym ananasem smakuje genialnie!
Przycumowaliśmy do My Tho, ponownie wsiedliśmy w autobus i wróciliśmy pod biuro. Do naszego wyjazdu zostało już mało czasu, dlatego poszłyśmy tylko zjeść kurczaka w curry z mlekiem kokosowym (przyprawy takie jak curry charakterystyczne dla Indii są bardzo powszechnie używane w południowym Wietnamie) i mogłyśmy jechać!
Teraz mamy przystanek w przydrożnym baro-sklepie : można tu kupić bułkę do zjedzenia, coś słodkiego ale też świeże owoce i warzywa. Leżą tu też orzeszki ziemne w łupinach i gdy lekko ich dotknęłyśmy, dopadły się i usłyszałyśmy głośne "NOOOOO!" od sprzedawcy. Nie pozostało nam nic innego jak uciec z miejsca "zbrodni".
Planowany czas dotarcia do Mui Ne: 1am.
Cháo!
![]() |
prawie każdy przydrożny przystanek ma hamaki i mały sklepik |
![]() |
mango, liczi, ananasy i wietnamskie "jabłka" |
![]() |
obowiązkowa lista obecności w autobusie - jako jedyne pochodzimy z Ba Lan :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz