środa, 13 lutego 2013

ale Sajgon(ki)!

Wstajemy wcześnie bo miasto czeka na obejrzenie a ponad 30stopni na dworze zachęca do wyjścia. Misja: śniadanie. Nie ukrywam, że boję się jedzenia z ulicy na początku, ponieważ dopiero przyjechałam, jest inna flora bakteryjna, itd. Ale! Nasze śniadanie to właśnie bułka z jajecznicą z ulicznego straganiku (bánh mì). Świeże pieczywo, warzywa i ciepła jajecznica. Nie mogło być nic lepszego!

Jesteśmy w centrum miasta. Wielkie, szerokie ulice, prażące słońce i tłum ludzi. Po minięciu ogromnego (i ruchliwego!) ronda trafiamy na uliczkę ozdobioną wielkimi, żółtymi chryzantemami prawdziwymi i sztucznymi. Gra wesoła melodia, turyści robią zdjęcia przy fontannie. Uliczka została tak udekorowana z okazji Święta Tết.

Idziemy dalej, aż dochodzimy do poczty i katedry. Jest gorąco i nie dziwi mnie, że większość mieszkańców HCMC siedzi na małych stołeczkach i popija zielona herbatę z lodem.

Korzystając z tego, że jesteśmy w Sajgonie chcemy się wybrać na jednodniową wycieczkę do Delty Mekongu. Jest w czym wybierać, ponieważ tylko na ulicy, gdzie znajduje się nasz hotel, biur podróży oferujących takie wypady jest koło 50! Chodzimy od jednego do drugiego i patrzymy, które oferuje lepszą cenę i godzinę powrotu, bo jutro jedziemy dalej - na plaże Mui Ne.

Jedno biuro podpasowało nam najbardziej - młody chłopak mówiący nieźle po angielsku poczęstował nas zimną Colą i wiórkami kokosa z cukrze. Oni wiedzą jak udobruchać klienta! Kupujemy wycieczkę na jutro i bilet autobusowy. W sumie koło 15dolarów.


Nastał wieczór, po dniu pełnym wrażeń dobrze jest się zrelaksować przy bia Saigon i oczywiście SAJGONKACH! Żal byłoby wyjechać bez spróbowania tego azjatyckiego specjału w mieście, które nosi tą samą nazwę.


Fascynuje mnie ciągle "płynące" miasto, które właściwie nie śpi. To nie tylko turyści, których jest tu bardzo dużo, ale samych Wietnamczyków w nocy jest cała masa. Gdzie jadą o tak późnej porze?


Jeszcze mały spacer po mieście nocą. Przechodzimy obok Starbucks'a (rzadki widok!) a przed nim kolejka na jakieś 100metrów. Nawet w Wietnamie ludzie potrafią stać godzinami po kubek amerykańskiej firmy. Jednak większość ludzi (i motorów) zmierza w pewnym kierunku. Ciekawe gdzie? Nic prostszego jak iść za nimi i samemu sprawdzić. Okazuje się, że trafiamy na wystawę kwiatów w pobliskim parku miejskim. Tłum motorów na parkingach, rodzice z dziećmi wystrojeni kupują bilety przy kasach. Wchodzimy! Okazuje się, że całe to wydarzenie to rodzaj festynu miejskiego. Koncerty, wystawy ryb, kwiatów, rzeźb z owoców, stragany z pierdołami. Turystów prawie nie ma, dlatego wyglądamy dość podejrzanie. Ale bawimy się świetnie.

Uwielbiam napotykać w miastach takie "lokalne" atrakcje. Zupełnie niespodziewanie trafiasz na coś ciekawego, nowego i nieznanego. Zupełnie jakbyś odkrył nowy kontynent.


Po festynie wracamy do hotelu, bo jutro wcześnie rano musimy się spakować, wymeldować z hotelu i stawić się w biurze, gdzie kupiłyśmy wycieczkę.

Cháo!















Brak komentarzy: