Oczywiście wszyscy byli zadowoleni z takiego rozwoju sprawy. Dostaliśmy po bahn mi i kawie, i ruszyliśmy w drogę. Już koło 8 byliśmy na miejscu i byliśmy pierwszą wycieczką tego dnia. Spokój i cisza. Zielony i miejscami ciemny busz z wielkimi drzewami jaki ukazał się przed naszymi oczami napawał trochę strachem. Delikatna mgła unosząca się nad My Son, góra w oddali i zachmurzone niebo mówiły, że nie będzie ładnego wschodu słońca. Trudno.
Daleko nie trzeba było iść, ale super było zobaczyć prawdziwą dżunglę. Do tego budynki wtapiały się w krajobraz jakby były tam od zawsze. Nic dodać nic ująć. Zobaczcie sami.
szczyt Koci Ząb |
nasz pan-przewodnik |
Po powrocie do Hoi An miałyśmy trochę czasu na przejażdżkę rowerami na plażę tym razem za dnia. Po drodze mija się pola ryżowe a nas zaczepił pewien dziadek, który koniecznie chciał żebyśmy zrobiły sobie zdjęcie z ryżem. No to mamy!
Po uroczej wycieczce i pożegnaniu z Oceanem czekała na nas kolejna atrakcja - kurs gotowania.
A w menu:
- sałatka z mango i papai z krewetkami
- sajgonki z wieprzowiną
- kurczak w trawie cytrynowej z sezamem
Koszt? Ceny tych dań (które potem zjadłyśmy na obiad) + 5$ od osoby. Wychodzi koło 6-7$.
Mało nam wrażeń, więc gdy zaczęło zachodzić słońce zrobiłyśmy sobie spacer po Hoi An, ponieważ już jutro jedziemy do Hue a potem do Hanoi.
Atrakcją miasta jest mały japoński most wybudowany około 500 lat temu, który przetrwał wszystkie powodzie i trzęsienia ziemi.
Przechadzając się nad wodą nie sposób być nagabywanym przez babuszki w łodzi, żeby popływać z nimi przez 30 minut. Przyznam, że początkowo nie bardzo chciałam, bo wątpiłam w siły chudej, pomarszczonej babuszki w wieku około 60 lat. Ale Hoi An z tej perspektywy zachwyca jeszcze bardziej!
Cháo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz