piątek, 15 lutego 2013

ocean, jeepy i złote piaski

Podróż do Mui Ne nie trwała długo - zaledwie 4 godziny. Ale widoki były niesamowite! Z obu stron pagórki i góry, ciemno dookoła. W pewnym momencie w oddali coś zaczęło świecić. Przypominało oświetlone ścieżki czy linie. Im dalej jechaliśmy, tym więcej takich linii się pojawiało aż w końcu można było dojrzeć, że to reflektory oświetlają niskie krzaki, które posadzone były jedno za drugim. Jak w winnicy. Nie miałyśmy pojęcia co to takiego. Dopiero potem się okazało, że to drzewa owocu dragon fruit.

Po dojechaniu na miejsce (po 1 w nocy) trzeba było koniecznie znaleźć nocleg. Po pierwszej nieudanej próbie w jednym z hoteli i byciu świadkiem wykłócania się przez parę młodych Rosjan łamanym angielskim, że oni mieli tam zarezerwowany pokój, spróbowałyśmy w kolejnym Nha Ngi (nocleg). Weszłyśmy na teren posesji i w jednym pokoju było zapalone światło - rodzice z chyba piątką dzieci grali razem we wspólną grę. Grzecznie zapytałyśmy czy są jeszcze wolne miejsca. Niestety. Gdy już miałyśmy iść kobieta powiedziała, że ma jedną wolną kanapę i możemy tam spać. Za darmo!

Oczywiście skorzystałyśmy tym bardziej, że nigdzie już nam się nie chciało szukać. Rano dość szybko wstałyśmy nie tylko dlatego, że zrobiło się głośno na ulicy, ale byłyśmy głodne ^^. Zostawiłyśmy karteczkę z podziękowaniami i wstąpiłyśmy do pierwszej knajpki, gdzie można było zjeść śniadanie. Jak się później okazało - restauracyjkę prowadzi przemiła starsza babuszka i robi na prawdę dobre jedzenie!


Plan : iść na plażę, zobaczyć wydmy (polecane w przewodnikach) i jechać dalej na północ do Nha Trang. Udałyśmy się do jednego z biur podróży i za 8$ wykupiłyśmy wycieczkę a przejazd do Nha Trang (4h drogi) za 10$ o 1 w nocy co oznaczało, że będziemy na miejscu o 5am.


Ocean był na wyciągnięcie ręki. 50m drogą i ... stoimy z nogami w wodzie Morza Południowochińskiego czyli wód OCEANU SPOKOJNEGO. Nigdy wcześniej nie było mnie tak daleko! Widok z lądu jakby inny niż w Europie - widać nie tylko horyzont ale też wyspy, które są całkiem niedaleko.


Ponieważ było sporo czasu do wycieczki na wydmy, plażowanie obowiązkowe! Wszystko wyglądało jak w bajce!


Wycieczka była po południu. Razem z parą Australijczyków zostaliśmy zabrani jeepem do "Czerwonej rzeki". Po drodze widziałyśmy wielkie, białe garnki, o których mówił Pascal Brodnicki w "Smakuj świat z Pascalem" (10 minuta). Śmierdziały niesamowicie, ale to w nich produkuje się jeden podstawowych składników kuchni wietnamskiej - sos rybny.

Po drodze do Złotych Wydm zatrzymaliśmy się w miasteczku rybackim. Wyglądało bardzo podobnie do Wenecji tylko w wersji wietnamskiej : setki łodzi kołysały się w rytmie fal a mocne światło słoneczne podkreślało ich intensywne kolory.

Następnie bardzo wyboistą drogą dotarliśmy na Złote Wydmy. Sahara w Wietnamie! Z tą różnicą, że tu można było jeździć na motorach i quadach oraz plastikowych "sankach". Podobnie na Czerwonych Wydmach, naszym ostatnim punkcie wycieczki.

Wyczerpane podróżą z chęcią wróciłyśmy do restauracji babuszki na zimne piwo i coś smacznego na podróż, ponieważ czekanie do 1 w nocy nie jest łatwe szczególnie gdy jest gorąco i jest się całym w piachu.

Może chociaż się wyśpimy w autobusie :)

Cháo!



rozklekotany pseudo-jeep

produkcja sosu rybnego

miasteczko rybackie





Brak komentarzy: