czwartek, 14 lutego 2013

enjoy coconut candy

Już przed 7.45 razem z innymi "białasami" czekaliśmy na autobus do Delty. Plecaki bez problemu można było zostawić w biurze pod (trochę z początku wątpliwą) opieką obsługi. Jak się jednak potem okazało - nie zniknęły ku mojemu ogromnemu zdziwieniu.

W sumie 3h drogi w gorącym busiku bez klimatyzacji wymęczyły wszystkich. Nic nie dała krótka przerwa w połowie, w przydrożnym zajeździe z hamakami.


Dojechaliśmy do miejscowości My Tho, gdzie znajdował się port. Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko równika jak teraz! Około 10 stopni szerokości geograficznej północnej, czyli ponad 1000km. Moim oczom ukazała się szeroka i brudna woda w kolorze brązowo-pomarańczowym. Biednie wyglądające domki mieszkańców ledwo stały w wodzie.

Ponieważ był to początek dnia, wszystkie łódki były zacumowane w porcie. Weszliśmy do jednej z nich, która miała nas zabrać na Dragon Island, gdzie znajdowała się manufaktura cukierków kokosowych. Jak tłumaczył przewodnik - najpierw z kokosa uzyskuje się olej za pomocą prasy. Olej razem z miąższem kokosowym przez długi czas gotuje się w wielkim garnku aż będzie miał konsystencję bardzo zwartej masy. Po ostudzeniu kobiety przy długim stole dzielą masę na mniejsze części - karmelki i zawijają je w papier ryżowy i w papierek cukierkowy.

"Enjoy coconut candy!" - tak za każdym razem mówił przewodnik, po wytłumaczeniu kolejnego etapu produkcji karmelków.


Po zdradzeniu sekretów produkcji coconut candies, czekał na nas lunch (mówiąc szczerze dość mało wyszukany - ryż z mięsem i warzywami). Ale! nie liczy się tu akurat jedzenie ale towarzystwo! Naszymi pierwszymi znajomymi z podróży po Wietnamie zostali Josh (USA) i Marelly (Izrael). Oboje samotnie podróżują po Azji południowo-wschodniej i tak jak my planują jechać dalej na północ w stronę Hanoi. Niesamowicie pozytywni ludzie!


Następnie popłynęliśmy na Unicorn Island spróbować tradycyjnej zielonej herbaty z miodem i specjalnym cukrem. Dawno nie piłam niczego tak dobrego!


Dalszy etap wycieczki to płynięcie łódką wśród wynurzających się z wody palm i innych roślin. Już we czwórkę wsiedliśmy do drewnianej łupiny, którą kierowała około 55-letnia wietnamka. Serdecznie się uśmiechała i bardzo cieszyła, że wiezie ze sobą tak młodych ludzi jak my. Gdy usłyszała, że my dwie z Dominiką jesteśmy z Ba Lan (Polski) szeroko się uśmiechnęła, bo wiedziała gdzie to jest! [btw. jak to możliwe, że biedni ludzie z Azji wiedzą gdzie znajduje się Polska, a "wykształceni" Amerykanie nie?]


Wyjście z drewnianego środka transportu było dość ryzykowne i groziło wpadnięciem do wody. Ale po pokonaniu przeszkody czekał na nas poczęstunek składający się z zielonej herbaty i owoców : liczi, mango i ananasa. Obok leżała dziwna czerwona przyprawa - chilli z solą. W połączeniu ze słodkim i niezwykle świeżym ananasem smakuje genialnie!


Przycumowaliśmy do My Tho, ponownie wsiedliśmy w autobus i wróciliśmy pod biuro. Do naszego wyjazdu zostało już mało czasu, dlatego poszłyśmy tylko zjeść kurczaka w curry z mlekiem kokosowym (przyprawy takie jak curry charakterystyczne dla Indii są bardzo powszechnie używane w południowym Wietnamie) i mogłyśmy jechać!


Teraz mamy przystanek w przydrożnym baro-sklepie : można tu kupić bułkę do zjedzenia, coś słodkiego ale też świeże owoce i warzywa. Leżą tu też orzeszki ziemne w łupinach i gdy lekko ich dotknęłyśmy, dopadły się i usłyszałyśmy głośne "NOOOOO!" od sprzedawcy. Nie pozostało nam nic innego jak uciec z miejsca "zbrodni".


Planowany czas dotarcia do Mui Ne: 1am.

Cháo!

prawie każdy przydrożny przystanek ma hamaki i mały sklepik
 




mango, liczi, ananasy i wietnamskie "jabłka"

obowiązkowa lista obecności w autobusie - jako jedyne pochodzimy z Ba Lan :)

Brak komentarzy: